Jeden opisuje blaski i cienie rodzicielstwa, drugi na podstawie tych książek przygotowuje spektakl. O niesprawdzonych wizjach ojcostwa, rodzicielskich frustracjach i wyzwaniach rozmawiają pisarz Leszek Talko i aktor Tomasz Schimscheiner.
Gaga: „Moja wizja ojcostwa okazała się niezupełnie prawdziwa” – napisał Pan w pierwszym rozdziale wydanej właśnie książki. Dlaczego?
Leszek Talko: Swoją wizję ojcostwa jak każdy czerpałem z prasy kolorowej i telewizji. Szczęśliwi i dumni rodzice, uśmiechnięte i zadowolone dziecko, a jeżeli pojawia się jakiś problem, to najwyżej przeziębienie, na które jest syropek. A potem nastąpiło zderzenie z rzeczywistością. Pamiętam do dziś warszawskie zoo, gdzie chodziłem z około rocznym synem, i dziesiątki ojców, którzy w soboty spacerowali tam z dziećmi, wysłani przez matki, żeby miały kilka godzin wolnego. Pokazali już słonia i lwa, co robić potem? Zerkali na zegarek, połowa z nich miała piwko w papierowej torbie. Była to czysta rozpacz ludzi, którzy widzieli dziecko raz w tygodniu i nie mieli pojęcia, jak ten czas wypełnić. Zupełny kosmos.
Tomasz Schimscheiner: Moja wizja ojcostwa związana była z synem, chyba dlatego, że tata bardzo chciał go mieć. Jest taka rodzinna anegdota, że gdy urodziła mu się pierwsza córka, powiedział: „Boże, z kim ja będę grał w piłkę?!”. Bardzo cieszę się z moich córek i myślę, że może to dobrze, że nie mam syna, bo miałbym wobec niego jakieś nierealne wymagania… Pierwsze dziecko pojawiło się wcześnie, byliśmy młodym małżeństwem, oboje aktorzy, mnóstwo pracy. Mała jeździła z nami na próby, do teatru, spała na rękach u garderobianych. W tej chwili ma 22 lata i kończy szkołę teatralną. Przy drugim dziecku, Adeli, która urodziła się 17 lat później, powiedziałem sobie, że nie stracę okresu jego niemowlęctwa. I staram się być w tym konsekwentny. Ponieważ na powiększenie rodziny zdecydowaliśmy się po czterdziestce, nie ma aż takiej spinki. Jak się wywróci, to się wywróci, nie ze wszystkim biegamy do lekarza.
Szukaliście kiedykolwiek pomocy w poradnikach dla rodziców?
T.S.: Poradnik nie wie, jak zareaguje moje dziecko. Straciłem kilka tygodni na szukanie dźwięku, przy którym zaśnie, by stwierdzić, że uspokaja je odkurzacz. Podczas wizyty u pediatry zapytałem, czy to OK. Odpowiedziała, że był u niej ojciec, którego czteromiesięczne dziecko nie mogło się uspokoić, do momentu kiedy nie wyjął wiertarki i włączył do kontaktu.
L.T.: Poradniki wywołały u mnie tylko uczucie bezradności, bo pokazywały, że każda sytuacja jest do opanowania. Kilka grepsów do zastosowania, i już można stać się wspaniałym rodzicem. Szybko się okazało, że praktyka ma niewiele wspólnego z książkowymi realiami. Wyobrażałem sobie dziecko jako uśmiechnięte bobo z obrazka, które rzuca mi się w ramiona. Tymczasem okazało się, że to ciężka robota, do której nie byłem przygotowany. Wiedziałem, jak je przewinąć, ubrać, nakarmić. Ale cały czas pomiędzy tymi czynnościami, kiedy jestem ojcem, stanowił dla mnie czarną magię.
I wtedy pojawił się pomysł opisania rodzicielskich zmagań?
L.T.: Na początku czułem czystą frustrację. Gdy syn był bardzo mały, w ogóle nie spał, a ja nie rozumiałem, jak to się dzieje. Wpadłem w ciąg niespania, który mógłbym porównać do kilkutygodniowego kaca. Nie mogliśmy sobie z tym poradzić i żadna dobra rada z poradników nie działała. Nie myślałem wtedy o pomysłach na książkę, marzyłem, by wyspać się do oporu, i kląłem autorów poradników, którzy nawet się o tym nie zająknęli. Ale mijał czas i dzieci rosły. To, że jestem tatą, okazało się strasznie fajne i stwierdziłem, że mogę na całą sytuację popatrzeć nie tylko jako ojciec, ale też autor.
Trudne sytuacje stały się inspiracją?
L.T.: Rodzicielskie frustracje zacząłem przerabiać na humor, a potem na część swojego zawodu. Pewnego dnia dzieci pomyślały, że tata ucieszy się, gdy narysują mu ludzika. Jak pomyślały, tak zrobiły i wykonały to za pomocą zaostrzonego kamyczka na drzwiach samochodu. Gdy opowiadałem tę historię kumplowi, ojcu dziecka w wieku Pitulka, robił się coraz bledszy i w końcu zapytał: „Jezus Maria, i co zrobiłeś?”. „No wiesz, napisałem o tym felieton”. Zarobiłem na felietonie, straciłem na lakierniku, wyszedłem na zero. Ale wiem, że dla większości ludzi takie rzeczy są źródłem frustracji i nie ma o nich ani słowa w poradnikach.
Zobaczył Pan siebie w książkach Leszka Talki?
T.S.: Zarówno mnie, jak i żonę urzekł w nich dystans do roli rodzica. Zanim dziecko przyjdzie na świat, wyobrażamy sobie mnóstwo rzeczy. I to jest totalny błąd, że nie bierzemy życia takim, jakie jest. Przed narodzinami drugiej córki miałem projekcję: słońce świeci, idziemy na spacer piękną alejką – ja, żona, świeżo narodzone niemowlę w wózku. Tylko że córka dostała żółtaczki i miesiąc musiała spędzić w szpitalu. Spacer się zrealizował wtedy, kiedy się miał zrealizować. W książce czytałem o podobnej sytuacji. Czuję w tym szczerość. Talko nie pisze, że jego dziecko jest piękne, wspaniałe, wstaje rano, nie budzi się w nocy itd. Facet mi mówi, że jest inaczej – beczy wtedy, kiedy nie chcesz, żeby beczało…
L.T.: Choruje w piątek po południu…
T.S.: …kiedy ja sobie zaplanowałem imprezę. Talko mi powiedział, że to, co dziecko wnosi do twojej rodziny, trzeba akceptować na spokojnie. Inaczej zwariujesz, chłopie.
Skąd te projekcje się biorą?
L.T.: Cała nasza kultura przekazuje mężczyźnie komunikat: słuchaj, musisz stworzyć rodzinę, a rodzina to szczęście. Żaden z tych przekazów nie mówi, że to jest praca, drugi etat, może najważniejszy w życiu. Wiele osób ma z tym problem, bo zostają rodzicami i okazuje się, że nie żyją jak w reklamie. Myślą: pewnie robię coś nie tak. Zamiast czystego, pięknego dziecka, które baraszkuje na podłodze i rzuca mi się na szyję, mam dziecko, które rozmazuje nutellę na ścianie i wrzeszczy, że nienawidzi babci. Do tego faceci są bardzo zadaniowi, a z dziećmi trzeba być trochę zen (śmiech). Ja np. zakładałem, że jak pójdziemy z synem do parku, pokażę mu fontannę. A on przystawał przy mrówce na chodniku i spędzaliśmy tak godzinę. Mrówka stała się naszym rytuałem przez następne tygodnie, a fontanny nie zobaczyliśmy nigdy. Na początku to było trochę stresujące, ale potem nauczyłem się akceptować mrówkę.
T.S.: Dlatego właśnie robimy ten spektakl. Niektórzy nie potrafią się nad mrówką zatrzymać.
Aktualne wyzwania rodzicielskie?
L.T.: Moja szkoła była zupełnie inna niż ta moich dzieci. Regularnie obrywałem linijką po łapach. Była to nauka o świecie, który nie zawsze jest miły. Nie życzyłbym sobie powrotu takiej szkoły. Ale wciąż jeszcze nie wiem, jak połączyć ochronę dzieci z tym, że przecież niedługo wyjdą z domu i będą musiały zetknąć się ze światem, a czasem zawalczyć.
T.S.: „A nie chciałybyście sobie pójść już teraz?” (śmiech).
L.T.: Czasem myślę, że dobrze to zacytować, zwłaszcza kiedy mój 12-letni syn urządza bunt, twierdząc kategorycznie, że kończy ze szkołą. Wtedy mówię: „Tak, synu, rozumiem, to jaką pracę podejmiesz jutro?”. On obraża się, bo nie zamierza zarabiać na życie. Więc ja na to: „OK, wracamy do matmy”.
T.S.: Leszek chciałby, aby dzieci, gdy podrosną, dały sobie radę. U mnie ten moment następuje już teraz, bo mam dorosłą córkę. Gdy Lena poszła na studia, stwierdziłem, że moja rola skończona. Nieprawda. Z dzieckiem, które kończy wyższą szkołę, dzieją się rzeczy bardzo ciekawe i dziwne. Cały czas słyszę, że „ja wiem lepiej”, i to jest logiczne – każdy młody człowiek chce panować nad swoim życiem. Dlatego odpuszczam. Natomiast staramy się dawać córce dyskretne sygnały, że zawsze może na nas liczyć.
L.T.: To bolesne patrzeć, jak dziecko uczy się na błędach, a przecież znamy odpowiedź na te wszystkie pytania. Kiedy mój syn był mały, też dawałem mu szansę uczenia się na błędach. Uwielbiał się wspinać i uprawiać niebezpieczne akrobacje, które zwykle są zabronione przez rodziców. W efekcie, z czego byłem dumny, stał się bardzo sprawnym dwulatkiem. Oczywiście czasem spadał, ale ja zawsze go łapałem. To ta pracochłonna strona bycia rodzicem: nie można usiąść i czytać gazety. Ale się opłaciło. Pytanie: „Czy jest już gotów?”, wraca setki razy. Czy jest gotowy na jazdę na nartach, na rowerze? Na samodzielne chodzenie do szkoły? A co, gdy będzie chciał ją rzucić, wyjechać za granicę, zmienić zawód…
T.S.: Teraz to odkryłem, że rola rodzica nie zmienia się wobec dziecka małego i starszego. Tak jak kilkulatkowi trzeba pozwolić się wywrócić, jednocześnie pilnując, żeby sobie nie zrobił krzywdy, tak samo trzeba dać przestrzeń dorastającemu dziecku. Najlepiej, żeby nie było świadome, że nad nim czuwamy.
L.T.: Różnica między ojcem a matką polega na tym, że matka przede wszystkim chroni dziecko, a rolą ojca jest skłanianie go do podejmowania ryzyka. Mądre rodzicielstwo to taki kompromis.
T.S.: Gdy starsza córka poszła na studia, myśmy ją „wyrzucili” z domu, na moją prośbę. Tak jak w nauce chodzenia trzeba było dziecko popchnąć do samodzielności. Po dwóch latach wróciła i żona ją „złapała” z otwartymi rękami. Ja byłem przeciwny, tak samo jak wcześniej żona była przeciwna jej wyprowadzce, ale znaleźliśmy kompromis.