Jak można przywołać słońce i wspaniałe widoki w brzydką, pochmurną, lutową sobotę? Jednym z moich sposobów jest powrót wspomnieniami do odbytych podróży. Tym razem padło na Maderę.
Szukaliśmy wytchnienia od codzienności. Miało być niezbyt daleko, ale ciekawie. O Maderze, wyspie zadziwiających sprzeczności, marzyliśmy już dawno. Wyspa bywa nazywana miejscem, gdzie spotykają się wszystkie kontynenty. Rzeczywiście, jej różnorodność widać w każdym zakątku. My przede wszystkim chcieliśmy zobaczyć niesamowitą roślinność Madery, spróbować egzotycznych owoców i podziwiać widoki z najwyższych szczytów.
Po pięciu godzinach lotu zaczęliśmy podchodzić do lądowania. Nasz pięciolatek miał jednak nie lada frajdę. – Mamusiu, to tutaj jest takie krótkie lotnisko, prawda? Ciekawe, jak pilot wyląduje? – pytał Filip.
Żeby wzmocnić jego ciekawość i trochę pożartować po raz kolejny opowiedziałam, że pas teraz jest już wydłużony, stoi na 180 betonowych palach. Kiedyś natomiast był bardzo krótki, a piloci podczas lądowania musieli składać skrzydła samolotu, żeby się na nim zmieścić. Młody oczywiście się śmiał, a potem wołał: – Patrz, patrz, widzisz te plaże? Pójdziemy się wykąpać? Jak się potem okazało, podczas lądowania widzieliśmy jedną z maderskich atrakcji, półwysep Ponta de São Lourenço oraz sztucznie usypaną plażę w Machico. To właśnie w Machico mieliśmy mieszkać przez następne dwa tygodnie. Szybki przejazd do hotelu i już rzuciliśmy walizki w kąt pokoju. No, to co? Przygodę czas zacząć!
Festiwal kasztanów
Po dwóch dniach wylegiwania się w Machico wyruszyliśmy do miejscowości Curral das Freiras (dosłownie: Dolina Zakonnic), miejsca w centrum wyspy, odciętego od świata pionowymi skałami. Pięć wieków temu mniszki z zakonu świętej Klary uciekły tu przed piratami i założyły nowy klasztor. To właśnie tą historią podsycałam wyobraźnię Filipa, chcąc go zaciekawić wioską, żeby móc spokojnie zjeść wyśmienitą zupę i ciastko z kasztanów. Miejscowość słynie z kasztanowych wyrobów, a 1 listopada obchodzi się tu święto „Festiwal kasztanów”. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, widać było tylko zalesione skały, a unosząca się nad doliną mgła dodawała tajemniczości. Od czasu do czasu wychodziło słońce i wtedy dolinę widać było w pełnej krasie. Jadąc z powrotem, zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym Eira do Serrado. To, co było piękne na dole, wydawało się jeszcze bardziej zachwycające z tej wysokości (1095 m). Filip miał jednak już dość podziwiania widoków. Ruszyliśmy więc dalej…
Dorsze w Câmara de Lobos
Niespiesznie dojechaliśmy do Câmara de Lobos, miejscowości powszechnie reklamowanej jako miasteczko Winstona Churchilla. Widok kolorowych łodzi i dorszy naciągniętych na drewniane latawce w celu wysuszenia, ich tak charakterystyczny zapach, stromo opadający słup lawy z bananowymi tarasami, przepiękne kolorowe kwiaty, ogromne drzewa z pomarańczowymi kwiatkami-dzbankami, towarzystwo grające w karty w portowych knajpkach i senna, leniwa atmosfera zrobiły swoje. Dołączyliśmy do tych, którzy uważają, że Câmara to bardzo urokliwe miejsce. Filip obudził się dopiero na Cabo Girão, najwyższym nadmorskim klifie Madery: – Ale mnie wysoko wwieźliście, a ja nic nie pamiętam – skwitował i ustawił się do zdjęcia.