Jako rodzice całymi godzinami pracujemy niewolniczo w kuchni, cyzelując dla naszych dzieci posiłki domowe, bezglutenowe, pochodzące od lokalnych producentów, organiczne, wolne od hormonów i jak długo dzieci zechcą wszystkiego spróbować, choćby na czubek języka, pozwalamy im wyrzucić resztę do pojemnika na kompost.
Kiedy byliśmy dziećmi, mieliśmy obowiązki domowe. Czyściliśmy podłogi z linoleum, składaliśmy pranie, polerowaliśmy srebra, myliśmy toalety, prasowaliśmy zasłony, myliśmy samochody. Wypełnialiśmy te obowiązki, bo tak nam kazali rodzice, będący ludźmi z charakterem, dyktatorami, których obawialiśmy się tak samo jak Gorbaczowa czy Fidela Castro albo głowic nuklearnych. Nie było grafików zadań z błyszczącymi naklejkami czy uśmiechniętymi buźkami. Prawie nigdy nikt nam za prace domowe nie płacił. Żeby zarobić roznosiliśmy gazety, kosiliśmy trawniki, odnosiliśmy zakupy klientom sklepu spożywczego, pracowaliśmy jako pomocnicy kelnerów w restauracjach.
Nasze dzieci dostają kieszonkowe tylko z racji samego istnienia. Są zbyt „zajęte” by naprawdę pracować. Mają wybór przyprawiający o zawrót głowy. Ich dzieciństwo przypomina szwedzki stół. Mają nawet dowolność w narzucaniu sobie dyscypliny – przerw, ograniczeń; zresztą i tak nie rozumieją znaczenia słowa „nie”.
My uczyliśmy się pisać ręcznie. Słyszysz? Musieliśmy się tego nauczyć. Przedstawialiśmy zdania na wykresie. Nigdy nie zaokrąglano nam stopni kiedy cała klasa oblała sprawdzian. Najczęściej rodzice nie wtrącali się do działań szkoły, ufali nauczycielom i to im pozostawiali troskę o naszą edukację.