Jak dowiaduję się, że go mam
Żadnych gwałtownych początków. Rutynowej wizyty, podczas której wiadomość o raku spada na mnie jak grom z jasnego nieba. Dziwnie się tylko czuję. W krótkim czasie dwa razy pod rząd dostaję półpaśca, łapię infekcje od dzieci. Jestem chemikiem, więc regularnie muszę mieć robione kompleksowe badania. Wśród nich mammografia: „Żadnych zmian”, i USG piersi: „Tu rzeczywiście jest guz, ale raczej łagodny. Nie ma co robić paniki”. Ale martwię się. Jak nie ja, nigdy nie byłam hipochondryczką. Chodzę od lekarza do lekarza. W końcu któryś kieruje mnie na biopsję. „To tylko włókniak, zmiana łagodna”, słyszę. Idę do kolejnego specjalisty. Znajduję najlepszego fachowca od ultrasonografii. On pierwszy mówi: „Nie widziałem takiego włókniaka, wyciąłbym go”. Onkolodzy wciąż uspokajają, pewnie traktują mnie jak histeryczkę: „Jest w porządku”, „Szkoda niszczyć takie ładne piersi”. Upieram się jednak, żeby wyciąć tego cholernego włókniaka, ale to nie jest proste. Próbuję dostać się do szpitala – nikt nie chce mnie przyjąć. W końcu pomaga mi znajomy znajomego lekarza. Przyjmują mnie w normalnym, nieonkologicznym szpitalu. Przed operacją podpisuję zgodę, że albo wytną mi tylko włókniaka, albo ćwiartkę piersi. Budzę się w całkiem dobrym humorze, chociaż lekarz mówi: „Ta gorsza opcja”. Nawet do głowy mi nie przychodzi, że chodzi o raka. Na oddziale dużo się śmieję, pielęgniarki patrzą trochę zdziwione. One już wiedzą. Że gdy tylko mnie otworzyli, od razu było widać, że to rak. Że już zaatakował nawet węzły chłonne, które mi wycięli. Że teraz muszę podpisać zgodę na mastektomię. Dopiero wieczorem przychodzi do mnie lekarz i mówi mi to wszystko. Nie, właściwie wypowiada tylko słowo na B. Ma spuszczoną głowę, nic mi nie tłumaczy. Myślę o dzieciach. I o tym, że umrę. Panikuję. Dostaję środki na sen, a rano mam spotkanie z doktor B., która stawia mnie do pionu: „Histeryzować będzie pani później, później będzie myśleć pani, co z dziećmi. Teraz trzeba decydować: chemia, mastektomia czy radiologia. Pani wybór. Albo pani walczy, albo się poddaje”.
Gdy jestem pewna, że on mnie pokonuje
O R nie mówię dzieciom. Nie mogłabym. Później dowiem się od psychologów, że o raku trzeba mówić, że niedomówienia i kłamstwa są najgorsze. One mają prawo wiedzieć. Minie wiele lat, a wciąż będę pewna tamtej decyzji. Niezależnie od psychologów. Już dostatecznie stresujące dla moich dzieci jest to, że jestem w szpitalu. Podłączona do rurek, owinięta bandażami. Momenty, gdy mnie odwiedzają, są jedynymi, gdy się śmieję, mówię, choć każdy ruch sprawia mi ból. Martwię się Piotrkiem – ma problem z rysowaniem. Zawsze pomagałam mu w pracach plastycznych. Teraz też chcę. W szpitalnym pokoju rozkładamy kartki. Pacjentkom leżącym obok to nie przeszkadza. Podobają im się nasze kwiaty, krajobrazy. Dużo i kolorowo. Bardzo tęsknię za dziećmi, za normalnością z nimi. Śniadaniami w biegu, wożeniem, odwożeniem. Upominaniem Piotrka, żeby odrobił lekcje, denerwowaniem się na Anię, że znów poszła na rolki, rower, zamiast skupić się najpierw na obowiązkach. Po pierwszej chemii, którą tak dobrze znoszę, proszę lekarkę, żeby dała mi dwudniową przepustkę. Weekend taki jak zawsze. „To da mi siłę”, przekonuję ją, choć trochę kręci głową. W końcu podpisuje zgodę.
W domu myślę tylko o tym, żeby się wykąpać, pomalować. Próbuję umyć głowę. Włosy zostają mi w rękach, wychodzą garściami. Gdy kończę mycie, praktycznie ich nie mam. Jestem wściekła. Gdybym poczekała z tym do końca przepustki, miałabym wciąż normalną fryzurę. Dzwonię do męża, który robi zakupy, proszę, żeby kupił mi chustkę. Przez dwie godziny nie wychodzę z łazienki. Panicznie boję się, że zobaczą mnie dzieci. W końcu zdaję sobie sprawę, że będę musiała z nimi porozmawiać.