Jak jednak wygrywam
Kupuję sobie perukę, tak naturalną, że gdy przychodzę do pracy, nikt nie domyśla się, że to sztuczne włosy. Szef: „Ależ pani dobrze wygląda, mój szwagier, jak chorował na raka, stracił wszystkie włosy”. Na początku myślę, że to jakiś dowcip, potem widzę, że to absolutnie serio. Koleżanka z biura prosi o telefon do tak genialnego fryzjera. Wstępuje we mnie nadzieja. Chociaż dostaję obrzęków i muszę jeździć na ściąganie chłonki. Chociaż czeka mnie długa rehabilitacja. Nie mogę podnieść prawej ręki wyżej niż 20 centymetrów, nie mogę podnosić rzeczy cięższych niż kilogram. Na warsztatach organizowanych przez warszawski Instytut Onkologii uczę się wszystkiego od nowa. Oddychania, automasażu, który pomoże przy opuchnięciach, ćwiczeń, które przywrócą sprawność. Jem wciąż kanapki z natką (bo zdrowe), piję sok z buraków i marchwi.
Widzę, jak moje dzieci dorosły. To one teraz gotują, sprzątają. Chociaż mają 10 i 12 lat. Czasem nadal czuję się nieważna, niepotrzebna, ale walczę z tym, pamiętając słowa lekarki. Że to rozczulanie się nad sobą i nie ma to czasu. Po dwunastej chemii wyniki. Brak komórek rakowych. Cieszę się. Pierwszy raz jadę na wakacje z dziećmi, idę na kolację, wino. Niedobrze mi już tylko wtedy, kiedy widzę natkę i sok z buraków. Wciąż nie mam w sobie złości. Nie zadaję pytań: „Dlaczego ja?”, tak jak i nie zadawałam. Chcę wrócić do życia. Nie puszczam moich dzieci: chcę być z nimi cały czas: wyjazdy, wspólny czas, kino, teatr. Nie rozmawiamy już o chorobie. Chociaż dzieci wiedzą, że raz w tygodniu chodzę na spotkanie stowarzyszenia. Wciąż jednak nie pada słowo „rak”. Bardzo dobra psychoonkolog rozmawia ze mną o dzieciach, o mnie. Właściwie tylko słucha. Ale dzięki niej widzę różne rzeczy. To życie dla innych, uporządkowanie, poukładanie. Już tak nie chcę, bo po co?
Mija kolejny rok, gdy rozumiem, że teraz nie muszę obwiniać się za wszystko. Za chorobę, za to, że mnie nie było w codzienności dzieci, za ich przyspieszone dorastanie, lęk. Nie muszę być ciągle z nimi, chcąc im zrekompensować przeszłość. Oddycham z ulgą, gdy któregoś dnia Ania wraca później do domu, bo była na rolkach, a syn mówi, że nie wyniesie śmieci. Płaczę ze szczęścia, gdy mąż robi mi awanturę. Już nie jestem pod ochroną.
Dzisiaj (9 lat później)
Już wiem, że na raka tak szybko się nie umiera. Porozmawiałam też z dziećmi. Córka: „Mamo, ja wiedziałam, choć potem ci uwierzyłam. Genialnie się ukrywałaś”. Pochowałam ostatnio przyjaciółkę. Narzeczony oświadczał się jej w szpitalu. Wybrała mniej inwazyjne leczenie. Żeby móc mieć dzieci. Nie zdążyła. Inna przed śmiercią napisała swój nekrolog. Bo chciała oszczędzić tego mężowi. Nie robię już co tydzień obiadów. A moja córka studiuje farmację, bo chce doskonale znać lekarstwa, które pomagają przy raku. Jutro pójdę do pracy, potem na spotkanie stowarzyszenia, wieczorem do kina. Normalność.