Ta choroba nie jest łatwa do ukrycia, już wiem, że moje ciało będzie się zmieniać, stracę siły. Już je tracę. Śmiać mi się chce, lekarka powiedziała, że nie wszyscy po chemii łysieją. Dlaczego, myślałam, ja należę do tej grupy? Tej nocy całą rodziną śpimy w czwórkę w jednym łóżku, Ania i Piotrek wtuleni we mnie. Rano tłumaczę im, że będę dostawała teraz szkodliwe leki, ale to właśnie one sprawią, że wyzdrowieję. Mówię o włosach, ranie w piersi, o tym, że wycięli mi węzły chłonne pod pachą, i dlatego tak mnie boli. W poniedziałek rano wracam do szpitala. W samochodzie płaczę.
Biorę kolejne chemie. Każda jest trudniejsza od drugiej. Pękają mi żyły, pielęgniarkom coraz trudniej założyć mi wenflon. Boli mnie głowa, kości, wciąż wymiotuję. Po operacji usunięcia piersi nie patrzę w lustro, nie potrafię przemyć sobie rany. Robi to mąż. Przemawia do mnie łagodnie, jak do dziecka: „Będzie dobrze, damy radę nie bój się”. Przepraszam, czy to naprawdę on był kiedyś takim cholerykiem? Czy to z nim kłóciłam się tak, jakbyśmy się mieli za chwilę pozabijać? Czasem wolę zachowania pielęgniarek, które są stanowcze, zdarza się, że krzyczą. Mam nie mdleć, mam się ogarnąć. Któregoś dnia słyszy to lekarz. „Nie można się tak zwracać do pacjentki”, denerwuje się. „Ale my mamy taką umowę”, odpowiada pielęgniarka. To prawda, jest mi lepiej, gdy słyszę czyjś ostry głos z konkretnymi wskazówkami: „Oddychaj”, „Połóż się”. Choć pewnie miewam pretensje za to obcesowe, jak mi się wtedy wydaje, traktowanie. Kiedyś zrozumiem, że właśnie to dało mi siłę. Na razie nie ma „kiedyś” w moim słowniku. Jest następna minuta, godzina. Przez rok żyjemy w stałym cyklu.
Co trzy tygodnie idę na chemię. Gdy wracam do domu, nie wstaję z łóżka. Całymi dniami śpię. Na wpół świadoma słyszę, jak moje dzieci wchodzą do pokoju. Właściwie wsadzają głowę przez drzwi i słysząc mój miarowy oddech, zamykają. Biorę leki antywymiotne. Przecież i tak prawie nie jem, nie mogę jeszcze wymiotować. Wyniki krwi muszę mieć dobre. Inaczej nie dostanę kolejnej chemii, wszystko się opóźni. Gdy tylko mogę, piję posłodzoną herbatę z cytryną. Kiedyś jej nienawidziłam. Czuję każdy zapach. Wiem, że w oddalonej od sypialni kuchni mąż gotuje warzywną zupę, niedobrze mi od zapachu warzyw, ciasta, nawet herbaty. W moim domu nikt nawet nie pomyślałby, żeby teraz piec mięsa czy smażyć kotlety. Ale i tak czuję wszystko. Szampon na włosach dzieci, mydło, dezodorant. Wiem nawet, gdzie były i z kim. Czuję papierosy znajomego męża i zapach obiadu, który jedli w środku dnia w restauracji.
Gdy przestaję już spać, wciąż się obwiniam. Mój dawny świat zaniedbany. Już nie odwożę dzieci na zajęcia z muzyki, plastyki, nie chodzą na basen. Jestem złą matką, zawodzę. Moje dzieci już się nie buntują. Nie ma kłótni o lekcje, o nic. Wystarczy, że powiem cichutko: „Postawcie tę książkę tu, poproszę”, moje polecanie zostaje wysłuchane natychmiast. Dlaczego Ania już nie jest chłopczycą? Dlaczego w moim domu jest tak cicho?
Po każdej kolejnej chemii czuję się gorzej. Są wakacje. Wysyłam rodzinę nad morze. Pierwsze kilka dni śpię u przyjaciółki. Potem wracam do domu. Jestem przekonana, że umrę. Siedzę i rozczulam się nad sobą. Chcę spisać testament. Kolekcjonuję biżuterię, wyciągam skrzynkę z pierścionkami, bransoletkami. Na kartce papieru zapisuję. Ten pierścionek z brylantem dla Ani, z rubinem dla siostrzenicy. „Ale co ja zostawię Piotrkowi?”, zastanawiam się gorączkowo. I już wiem – przecież on będzie miał dziewczynę, będzie chciał się oświadczyć – dla niego też zostawię pierścionek. Wpadam w rozpacz: przecież nawet nie wiem, jak ona będzie ta jego wybranka. Blondynka? Brunetka? Delikatna czy o wyrazistych rysach? Nagle łapię się za głowę. Kompletnie zwariowałam, mój syn ma 10 lat, a ja wyobrażam sobie jego ślub, na którym mnie nie będzie. Grzebię w emocjach, użalam się nad sobą. Nijak mam się do silnych kobiet, które walczą, nie poddają się. Mówią: „Musi być, będzie dobrze”. Zajmują się ważnymi sprawami.