JP: A mój mądry przyjaciel powiedział mi ostatnio, że dla niego najważniejszym kryterium wyboru przedszkola jest odległość od domu.
JK: Dziesięć minut dojazdu to blisko?
JP: Do zaakceptowania.
MO: Absolutnie się z tym zgadzam! Oczywiście, nie należy tego uogólniać, bo są miejsca, gdzie tych przedszkoli zwyczajnie blisko nie ma albo są nieodpowiednie dla danej rodziny. Jednak myślę w podobny sposób.
JK: Chodzi o sąsiadów?
MO: Raczej o szeroko pojętą społeczność. W czasach, w których żyjemy, takie małe społeczności skupione wokół jakiegoś celu, wartości, zdarzają się coraz rzadziej. Tymczasem w przypadku dzieci daje to niesamowite korzyści. I nie mówię tego tylko w oparciu o wiedzę, ale też własną praktykę. U mnie, pod Warszawą, moje dzieci chodziły i chodzą do zwykłego państwowego przedszkola, zwyczajnej państwowej szkoły. Rzecz jasna, ma to swoje plusy i minusy. Jednak niezaprzeczalnym atutem jest tworzenie takiej grupy wsparcia. Przy dzieciach jest tysiące tematów do ogarnięcia: transport na zajęcia dodatkowe, kłopoty z zachowaniem dziecka, organizowanie czasu wolnego itd. Jak się ma fajnych przyjaciół wśród innych rodziców, to można sobie to wszystko łatwiej układać. Od pięciu lat, co roku wyjeżdżam na wakacje w grupie rodziców, w której nasze dzieci chodzą ze sobą do przedszkola i szkoły i to jest absolutnie fantastyczne. Poza tym pomagamy sobie na co dzień i jest łatwiej.
JP: Myślę że to, o czym mówisz, Małgosiu, jest także cechą życia poza miastem. Tam łatwiej nawiązywać relacje i je podtrzymywać. My z Joasią, mieszkając w Warszawie, na osiedlach, mamy mniej ku temu okazji. U ciebie jest jedna lub dwie szkoły, przedszkola, jeden kościół, jeden proboszcz, znane panie w urzędzie.
JK: W moim przypadku to temat rzeka. Odległość jest ważna, ale nie najważniejsza. Wychodzę z założenia, że chciałabym, aby moje dziecko miało kolegów i koleżanki, obok których mieszka, oraz takie, z którymi chodzi na zajęcia.
MO: Macie rację, ale jednak mimo wszystko to jest ważne, by dziecko nie dojeżdżało godzinę do szkoły, bo to jest czas stracony. Gdy słyszę, jak z Podkowy ludzie wiozą dzieci codziennie w korkach godzinę do prywatnej szkoły w Warszawie, to się łapię za głowę. Po co? Potem są urodziny, imprezki, integracje z klasą, grupą – i znów trzeba jechać do stolicy. A miejsce, w którym mieszkasz, rzeczywiście jest tylko noclegownią. Mam przyjaciół, którzy właśnie zmienili synowi szkołę z prywatnej w Warszawie na lokalną, i chłopak totalnie odżył. Gra z moim synem w grupie sportowej i zawsze przychodził zmęczony, osowiały. Teraz rozumiem, dlaczego tak było, skoro codziennie wstawał o 6 rano, a wracał po 17. Teraz ma wolne popołudnie i więcej energii na sport, przyjemności. Przecież to ostatnie lata dzieciństwa…
JK: Znam odwrotną sytuację. Córka moich znajomych po wieloletniej edukacji w przedszkolu i szkole prywatnej poszła do państwowego gimnazjum. I wylądowała u psychologa.