JP: Jakie?
MO: Na przykład to, że brakuje indywidualnego podejścia do trudnych dzieci. Jako trudne rozumiane są nie tylko te nadpobudliwe lub agresywne, ale także te o cechach lidera, bardzo nieśmiałe albo zbyt ciekawskie i inteligentne. Każdy, kto wychyla się z szeregu, bywa traktowany jak kula u nogi. Nie ma wypracowanego systemu komunikacji między nauczycielami, rodzicami a dziećmi. Brakuje w tym roli pedagoga i psychologa szkolnego. Rodzice także nie nawiązują relacji między sobą. Z zebrań znamy tylko plecy. Zebrania kojarzą mi się z nieustającym napięciem i punktowaniem tego, co złe.
JK: Myślę, że zwłaszcza w początkowej fazie rozwoju dziecka, najważniejszy jest nauczyciel. I fajnie, jeśli to ciepły, dobry człowiek. Gorzej, jeśli okazuje się służbistą, który odfajkowuje roboczogodziny… Empatia! Uwielbiam to słowo. Jeśli ją ma, to już połowa sukcesu. Jeżeli jej nie ma i dodatkowo zamiast dwadzieściorgiem zajmuje się ponad trzydzieściorgiem dzieci….
MO: Dziś nauczyciele mają niezwykle trudne zadanie: wypracować sobie autorytet. Nowe pokolenia to już są dzieci wychowywane zupełnie inaczej, gdzie rodzic nie zawsze buduje relacje w taki sposób, że dorosły z racji wieku jest dla dziecka autorytetem. Młodzi rodzice słuchają swoich dzieci, liczą się z ich zdaniem, często mocno im ulegają, nie ma w tym tyle autorytarności, ile było dawniej. I dziecko, które spotyka na swojej drodze nauczyciela, jest go przede wszystkim ciekawe, a nie jak dawniej, gdy się go bało. Dzieci nie są przyzwyczajone do tego, by się bać w kontakcie z dorosłym.
JK: Gorzej, jak ten nauczyciel przy okazji siebie uważa za pępek wszechświata…
JP: Ale wiesz, mnie we współczesnych dzieciach brakuje odrobiny starej dobrej kindersztuby, właśnie tego, żeby dziecko, witając się ze starszym, powiedziało: „dzień dobry”, a żegnając: „do widzenia”. Żeby umiało powiedzieć: „dziękuję” i „proszę”. Żeby wiedziało, że starszej osobie należy się szacunek i ustąpiło jej miejsca w metrze, autobusie. Żeby było wrażliwe na ludzi, empatyczne.
MO: Gdy myślę o swoich, jako rodzica, emocjach, to przychodzi mi taka myśl do głowy, że pójście dziecka do szkoły uruchamia w nas uśpione emocje związane z przeszłością szkolną. Ci, którzy się bali, boją się o swoje dziecko lub chcą na siłę zrobić z niego największego bohatera. Jak uczyli się na ostatnią chwilę i sprytem prześlizgiwali się przez wszystkie lata, często wychodzą z założenia, że dziecko samo sobie poradzi i też się prześlizgnie. Jeśli znów nie mieli żadnych osiągnięć i byli trójkowiczami z kompleksami, to ładują ambicje w swoje dziecko. I tak wiele naszych zachowań w kontakcie ze szkołą jest uwarunkowanych naszymi problemami, prawda?
JP: Tak jak wiele naszych zachowań w kontakcie z pracą, nową grupą znajomych itd. Ważne jest, czy to widzimy, czy zdajemy sobie z tego sprawę. Jeśli tak, jest szansa, że będziemy w stanie zawalczyć o nasze dziecko, zamiast kulić się w postawie zalęknionego ucznia przed srogą panią profesor.
JK: Czasami, jak słyszę: „W naszych czasach myśmy nie mieli różowo, dzieci też nie muszą” – mnie to irytuje. Teraz są INNE czasy i świat ma dziś o wiele więcej kolorów niż czarno-biała peerelowska rzeczywistość. Wtedy trzeba było tak żyć, dziś już nie. Tobie się udało jakoś bez znajomości języków, ale twojemu dziecku zmniejszy to szanse na fajną pracę w przyszłości. Jak dziecko ma krzywe zęby, to nie musi nosić aparatu, bo jego tata też ma krzywe. Jednak dlaczego mu tego nie naprawić, skoro można? Zgadzam się więc, że bańka mydlana nie jest niczym fajnym, ale dlaczego mam pozbawiać swoje dziecko czegoś lepszego?