Seksizm w polskiej oświacie zaczyna się w przedszkolu. I wcale nie dotyczy dziewczynek – z psychoterapeutą Krzysztofem Klajsem, autorem książki „Mężczyzna od podszewki”, rozmawia Krystyna Romanowska.
Krystyna Romanowska: Niedawno z moimi półtorarocznymi bliźniaczkami poszłam po raz pierwszy do piaskownicy. Był też tam starszy o pół roku chłopiec. Maja i Lena błyskawicznie zabrały mu zabawki. On siedział bezradny i nie wiedział, co ma robić. Pomyślałam nie bez satysfakcji: „Kobieca dominacja od kołyski”… I zganiłam się w duchu za seksizm. Jeszcze rok i chłopiec ten pójdzie do przedszkola. Tam się dopiero przekona, co oznacza ten termin…
Krzysztof Klajs: Tak jak doświadczył tego mój syn. Pierwszego dnia po powrocie z przedszkola Montessori stwierdził, że w przedszkolu było głupio. „Dlaczego?” – zapytałem. „Bo nie było tam samochodu” – odparł. Zapytałem panią w przedszkolu z jakich powodów. „Bo samochód nie jest przedmiotem edukacyjnym” – usłyszałem. Więc zapytałem: „A kto tak powiedział? Ja uważam, że jest”. A ona, że nie jest. Spieraliśmy się dosyć długo. Szczęśliwie w tym przedszkolu to się zmieniło. Dla mojego syna rzeczywistość składała się wówczas z samochodów i reszty świata. Nauczył się więc pisania, czytania i liczenia tylko dlatego, że liczby i litery znajdowały się na tablicach rejestracyjnych samochodu. Dlaczego w doskonałym przecież przedszkolu nie było miejsca dla samochodu? Ponieważ stworzyła je kobieta. Wspaniała i zdolna. Ale samochód nie mieścił się jako coś ważnego w jej przestrzeni mentalnej. Dla chłopca był bardzo ważny.
KR: Nie chodzi jednak tak naprawdę tylko o samochody, tylko o system, w którym nie ma miejsca na pierwiastek męski.
KK: Seksizm w polskich szkołach, a nawet szerzej – w systemie edukacji, zaczyna się od tego, kto spotyka się w przedszkolu. Po jednej stronie są dzieci płci różnej, a po drugiej – przedszkolanki. Mężczyzn tutaj brak, jeżeli nie liczyć palacza, hydraulika i pana od obsługi technicznej. I to jest kłopot.
KR: Dlaczego? Kobiety świetnie zajmują się małymi dziećmi.
KK: Oczywiście. Doskonale troszcząc się o dziecko, robią to w ramach swojej płci. I kiedy na przykład w grupie trzylatków pojawia się problem bycia grzecznym, to one definiują, które z dzieci jest, a które nie jest grzeczne.
KR: Jako mama osobiście nienawidzę tego określenia…
KK: No tak, ale z punktu widzenia dziecka jest to równoznaczne z tym, czy jest ono dobre, czy niedobre. I nagle okazuje się, że dziewczynki są raczej grzeczne, czyli dobre, a chłopcy – niegrzeczni, czyli źli. Dla kobiety grzeczny chłopiec to ten, który zachowuje się jak dziewczynka. Siedzi spokojnie i bawi się lalkami. Tymczasem dziewczynki i chłopcy mają inną organizację mózgu. Chłopcy częściej eksplorują zewnętrze. Są ciekawi tego, co na zewnątrz, a dziewczynka – wewnątrz.
KR: Czyli gdyby przedszkolanką był facet, pojęcie „grzeczne dziecko” w ogóle by nie było używane.
KK: Prawdopodobnie nie.
KR: W domu jednak to mama mówi swojemu synkowi, czy jest grzeczny, czy nie. Nie demonizujmy więc tego, co się dzieje w przedszkolu.
KK: Nie jest w tym nic złego, że ocenia go kobieta, ale źle się dzieje, że nie ma w tym przeciwwagi pierwiastka męskiego.
KR: Uświadomiłam sobie, że w naszym języku nie ma nawet słowa określającego „przedszkolnego wychowawcę płci męskiej”. W niemieckim określa się go mianem „Kindergartenerzieher”. U naszych zachodnich sąsiadów jest normą, że panowie przedszkolanki grają dzieciom na gitarach do popołudniowego leżakowania.
KK: Nienazwane nie istnieje. Nie ma tego określenia w naszej przestrzeni świadomości. A przecież zawód „faceta przedszkolanki” to nie jest coś, co z natury nie może mężczyźnie się udać.