Miała pani kiedyś ciężkie momenty zwątpienia, kiedy w głowie kotłowała się myśl: „mam już tego dość”?
Nie zawsze było łatwo. Trafiały do nas trudne dzieci – z chorobą sierocą, z problemami. My nigdy ich nie wybieraliśmy, los wybierał za nas. Dzieci z czasem rozkwitały. Jedne problemy znikały, a na ich miejsce pojawiały się inne, czasami jeszcze trudniejsze. Wiedziałam jednak, że kiedy powiedziałam „a”, musiałam też powiedzieć „b”. Zawsze byłam w swoim działaniu konsekwentna. Owszem, czasami w nocy płakałam w poduszkę, ale nie z niemocy, tylko dlatego, że potrzebowałam pomysłu na naprawę sytuacji. I ten pomysł pojawiał się nagle. Kiedy rano wstawałam, już wiedziałam, co mam zrobić, bo jak się kocha dzieci, to nie może być zwątpienia. Człowiek wie, że musi wykonać pracę, której się podjął. Zresztą zawsze się o swoich dzieciach myśli, ile by nie miały lat. Czasami wracam o północy do domu, kładę się do łóżka i jeszcze godzinę lub dwie myślę, czy u jednej córki wszystko dobrze, czy druga sobie radzi, jak rozwiązał problem syn… Tak naprawdę macierzyństwo nigdy się nie kończy.
Co jest więc najtrudniejsze w wychowywaniu dzieci?
Wszystko jest trudne. Każde z moich dzieci ma inny charakter i u każdego z nich odzywają się ich rodzinne geny. Nigdy z tym nie walczyłam, tylko przyjmowałam rzeczywistość taką, jaka jest. Tak naprawdę dogadywałam się z moimi dziećmi. Nigdy żadnego z nich nie oszukałam. Mogłam czasami czegoś nie powiedzieć, informując, że nie mogę tego zrobić, ale nigdy nie oszukałam. Zawsze też dotrzymywałam słowa.
Co chciała pani dać swoim dzieciom?
Chciałam im pokazać świat, jakiego nie znałam. Pochodzę z patologicznej rodziny. Gdy byłam dzieckiem, nigdy nie dostałam prezentu, nawet podczas świąt. Zamiast paczek i upominków były krzyk i alkohol. Nikt mnie nie chwalił, nie głaskał po głowie. Wszystko, co robiłam, było złe. Nie miałam ubrań czy porządnych butów, tak jak moi koledzy. Bardzo się tego wstydziłam. Ale w moim rodzinnym domu brakowało nie tylko rzeczy materialnych, brakowało też uczuć. Nie było miłości i troski. Te uczucia chciałam przekazać swoim dzieciom. Dawałam z siebie wszystko, by czuły się kochane. Z mężem nigdy się przy nich nie kłóciliśmy, choć o nie kłóciliśmy się często. Mąż zwykle miał do mnie pretensje, że na zbyt wiele im pozwalam. Przeżywaliśmy kiedyś okres, kiedy wszyscy bez przerwy na siebie skarżyli. Nie miałam na to siły. Wpadłam na pomysł, żeby przez cały tydzień zbierać do słoika napisane na kartkach skargi. Słoik był otwierany w sobotę i wtedy sprawdzaliśmy, jakie mamy do siebie pretensje. Za karę raz ktoś musiał zrobić kilka przysiadów albo pompki. Moje zdziwienie było wielkie, gdy pewnego razu znalazłam kartkę, na której jedno z dzieci napisało, że ma żal o coś do mnie. Tak jak wszyscy poddałam się karze. Mąż stwierdził, że postępuję źle, ale z czasem okazało się, że zyskałam dzięki temu większy kontakt z dziećmi.