Na początku decyzja: inseminacja, która polega na wstrzyknięciu pobranej wcześniej od mężczyzny spermy bezpośrednio do szyjki macicy. Dwa tygodnie czekania, test ciążowy, a potem wściekłość, rozczarowanie. I kolejne pytania: jak to jest, że nie mogę zapanować nad ciałem? Magda: – Nadzieja i życie według zegarka. Najpierw zabieg, a potem do domu, na seks, bo lekarz mówił, że lepiej jeszcze „poprawić” naturalnie. Po trzeciej inseminacji powiedziałam: „Dziękuję, do widzenia, to nie dla mnie, jadę na wakacje”. Kolejny krok: in vitro. We wrześniu 2009 roku, gdy siedziała w firmie nad budżetem na przyszły rok, zadzwonił telefon z kliniki: „Robimy badania. Czy chce pani wziąć w nich udział?”. Magda: – Sprawdzali dwa preparaty do stymulacji hormonalnej. Oba znane, pewne, bezpiecznie, od lat na rynku, ale chcieli sprawdzić, który jest bardziej skuteczny. Warunki wzięcia udziału w eksperymencie: niepłodność idiopatyczna pary, badania w porządku, wiek kobiety: do 40 lat. My z Marcinem kwalifikowaliśmy się.
Przygotowani na walkę
Profesor Marian Szamatowicz z kliniki Ginekologii Akademii Medycznej w Białymstoku, który 25 lat temu przeprowadził pierwszy zabieg in vitro w Polsce, powiedział kiedyś: „In vitro to metoda ostatniej szansy. Wcześniej każdą parę poddaje się leczeniu. Jeśli za niepłodność odpowiadają jajowody – leczy się operacyjnie, jeśli jajniki – leczy się farmakologicznie, podając leki korygujące ich funkcje. Dopiero kiedy wszystkie inne metody nie przynoszą rezultatu, proponuje się in vitro. Są pary, dla których in vitro jest jedyną szansą na poczęcie dziecka. Tak jest w przypadku kobiet, które mają wycięte jajowody czy mężczyzn w których nasieniu są tylko pojedyncze plemniki”.
Dla Urszuli Eriksen i jej męża in vitro też było jedyną szansą na dzieci. Urszula nie wstydzi się mówić o tym głośno. Wypowiada się z imienia i nazwiska po to, żeby innym niepłodnym parom dać nadzieję, a także, żeby uświadamiać ludziom, że teorie o niszczeniu zarodków są niesprawiedliwie i nieprawdziwe, a dla niektórych in vitro jest po prostu jedyną szansą na rodzicielstwo. – Ja mam szczęście, mieszkam w dużym mieście, otaczają mnie ludzie o otwartych umysłach. Ale znam mnóstwo historii o tym, jak ci, którzy zdecydowali się na sztuczne zapłodnienie, są krytykowani, tracą znajomych. Takie rzeczy naprawdę dzieją się w mniejszych miejscowościach. Jeśli nie będziemy mówić o sobie głośno, uświadamiać, nic pod tym względem się nie zmieni.
U niej dochodzi jeszcze kolejny wątek– onkologiczny. Jej mąż, Duńczyk, jako 22 latek zachorował na białaczkę. Miał szczęście, bo w Danii lekarze przed rozpoczęciem chemioterapii mają obowiązek zaproponowania pacjentowi zdeponowania nasienia, w przypadku kobiet – pobrania komórki jajowej. W Polsce wciąż rzadko tak się dzieje. Gdyby jej mąż wychowywałby się w naszym kraju – nie miałby szans na ojcostwo.
U Urszuli z kolei w podobnym wieku co u jej przyszłego męża stwierdzono niedomogę hormonalną i zespół policystycznych jajników. – Lekarz, który mnie wtedy badał, powiedział: pani to będzie miała raczej problem z ciążą. Czułam się sponiewierana. Każda kobieta chce mieć poczucie, że może być matką. Nie chodzi o to, czy się na to zdecyduje, ale świadomość, że jeśli by chciała, to może. Zostało mi to odebrane.
Z mężem poznali się na ostatnim roku studiów. On pracował w duńskiej firmie, ona była znajomą jego przyjaciela. Gdy się w sobie zakochali, szybko odkryli wszystkie karty: on opowiedział o chorobie, ona o prawdopodobnych problemach z zajściem w ciążę. Jednocześnie oboje wiedzieli, że bardzo pragną mieć dzieci. Przez znajomego, dziś już nieżyjącego, wybitnego lekarza trafili do kliniki leczenia niepłodności. – Jeszcze raz, na wszelki wypadek, zbadano nasienie męża – niestety, potwierdziło się to, co przewidywali duńscy lekarze, nie było żywych plemników. Mieliśmy jedno wyjście – przewieźć z Kopenhagi zdeponowane dziesięć lat wcześniej nasienie. Problem polegał na tym, że to było zaraz po 11 września 2001, po ataku na World Trade Center.