A jaka jest prawda?
Ania: To, że moja mama nie nadaje się na babcię (przynajmniej w tym potocznym rozumieniu, tzn. że zajmie się dzieckiem, gdy ja będę w pracy, że pójdzie z nim na spacer, nakarmi, poczyta książeczkę, ułoży klocki, zaśpiewa kołysanki i upiecze ciasteczka), zrozumiałam po rozmowach ze starszą siostrą.
Kiedy urodziłam Franka i po macierzyńskim wróciłam do redakcji, bez zastanowienia oddałam synka pod opiekę mojej mamie. Ona zresztą była zachwycona! Zajmowała się już dwojgiem dzieci mojej starszej siostry, gdy te były malutkie. Kiedy jednak siostra właśnie próbowała wyperswadować mi pomysł powierzenia Franka mamie, nie słuchałam jej. O co jej chodzi, zrozumiałam po czasie. To nie było łatwe, bo chodziło o naszą mamę, którą przecież kochamy i szanujemy.
Ale prawda była taka, że nie umiała odnaleźć się w roli opiekunki małego dziecka. Była niecierpliwa, szarpiąca, formułowała wobec wnucząt fatalne komunikaty. Stosowała przestarzałe metody wychowawcze, np. straszyła je dziadem, stawiała do kąta, zamykała w łazience, gdy któreś nabroiło, zmuszała do jedzenia. Zdarzało się, że „dała po łapach”.
Moja siostra przymykała na to oczy, ale gdy jej córki podrosły i okazało się, że dobrze pamiętają zachowania babci, że w jakiś sposób odcisnęły one swoje piętno, nie chciała, aby mojemu Frankowi zafundowała to samo.
Przypomniało mi się wówczas moje dzieciństwo i sytuacje, gdy mama zachowywała się podobnie. Z czasem wyparłam nieprzyjemne wspomnienia i gdy dorosłam, nie miałam już o nic pretensji. Wiem, że mama kocha nas i starała się na swój sposób. Inaczej po prostu nie potrafiła.
Ale dlaczego sama pozwalam na to, aby wpuszczać mego synka w to samo bagienko? I czy to na pewno dobre dla mojej mamy, która – co tu kryć – nie zmieni się i – nie ma się co oszukiwać – nigdy nie będzie typem cierpliwej, empatycznej i mądrej opiekunki. Może dać sobie z tym układem spokój?